Naukę czeskiego rozpoczynamy tuż po przekroczeniu granicy, o ile jesteśmy Polakiem zmotoryzowanym. Od razu czujemy się tak jakoś nieswojo, nikt nie wyprzedza, choć drogi proste, furmanek nie uświadczysz, za wolniejszymi skodami ustawiają się sznurki skód mniej wolnych. Ale co najdziwniejsze – w zabudowanym pięćdziesiąt jak leci. Beemy, octavie, bardzo nieliczne golfy – wszyscy karnie ciągną piećdziesiątką (a tak na marginesie, jak zauważyła Basia, mała liczba golfów rzeczywiście jest niepokojąca). No dobrze, dowlekasz się już do tej stolicy i myślisz: światowa metropolia, prawie jak Warszawa, powinno być lepiej. Tymczasem okazuje się, że co i rusz nasze zdziwienie narasta.
Autobusy: spokojnie i z namysłem, i dokładność niemal co do minuty. Jeśli akurat nie było korków, to czeka na przystanku, żeby nie być za wcześnie. W autobusie nie warto zajmować miejsc z przodu, bo prawie wszystkie opatrzone są znaczkiem: dla inwalidy. Starsze osoby po prostu od razu tam podchodzą, a nie wiszą ci nad głową epatując wiekiem. Spokój.
Metro, stacja Anděl. Bardzo długie ruchome schody zwożące tak głęboko, że za pierwszym razem osobie z Krakowa może zakręcić się w głowie, w sensie dosłownym oczywiście. Schody leniwe. Dziesiątki ludzi płyną w górę i w dół powolutku. Niektórzy schodzą lub wychodzą szybciej, dla treningu. Wagoniki zatłoczne, ale umiarkowanie, rano ludziom kleją się oczy. Schody do metra mają jedną przyjemną cechę. To jedno z niewielu miejsc, gdzie możesz się bezkarnie gapić, gapić na ludzi jadących w przeciwnym kierunku. Nie podejdą, nie ukryją się, a za chwilę gdzieś odpłyną. Fajnie się pogapić.
Sklep. Spokój. Pomalutku, na wszystko przyjdzie pora, na każdego przyjdzie jego kolej. W supermarkecie, w godzinach tłoku, w kolejce do szybkiej kasy czeka się dłużej, niż do pozostałych, no i co z tego?
Basen. Nieśmiałe taplanko w wodzie. Gdy patrzysz w niedzielę pod wodą, to roi się od nóg. Ale nikt się z tobą nie zderza. Dziwne. W szatniach spokój. Brak odwracających się młodzieńców, próbujących się ukradkiem przebrać pod ręcznikiem. Rodzice i ich dzieci razem, bez sztucznej żenady.
Przerwa na obiad. Warto czasem iść piętnście minut, siedzieć w knajpie czterdzieści i wracać kolejne piętnaście. Obiadowa norma to rozliczanie się z kelnerem pojedynczo. Napiwki dawane calkiem naturalnie, metodą “wydać do”.
Pogoda. Powoli. Jesień jeszcze nie przyszła, przecież jest lato. Na wydłużanie nogawek i rękawów, na chowanie stóp w skarpetkach przyjdzie pewnie pora w listopadzie. A na dobieranie do siebie części garderoby, to pewnie już nigdy nie przyjdzie pora.
I w ogóle tak jakoś ciszej, wolniej, luźniej. Tak to właśnie mniej więcej wygląda. Myślę, że warto uczyć się czeskiego. Ale nie, nie języka. Spokoju.