Po raz kolejny przekonaliśmy się, że nowe miejsca i ludzi najlepiej poznaje się z perspektywy samochodu, ale koniecznie musi to być samochód zepsuty. Zacznę od zdarzenia, które miało miejsce ponad trzy lata temu.
Działo się to w północnych Włoszech, był początek lipca. Uciekaliśmy z otulonych mgłą Dolomitów do ciepłej i słonecznej Wenecji. Ucieczka odbywała się oczywiście naszym wspaniałym samochodem. W połowie drogi okazało się, że mamy problem z oponą. Zatrzymaliśmy się, postawiliśmy trójkąt i próbujemy odkręcić koło. Pech sprawił, że była pora południowej przerwy - oznacza to, że wszystko jest zamknięte, nie jeżdżą samochody, nie widać ni żywej duszy. Po kilku nieudanych próbach użycia naszego klucza do kół byliśmy zrozpaczeni. Nagle zza zakrętu dobiegł nas warkot samochodu i wyłonił się mały jeep z dwoma carabinieri. Ci natychmiast się zatrzymali i po wstępnej wymianie uprzejmości (w języku migowym oczywiście), postanowili nam pomóc. Stwierdzili (choć naprawdę nie wiem, jak nam to zakomunikowali), że w swoim małym jeepie mają duży klucz do odkręcania kół. Poszli więc do samochodu i zaczęli szukać..... Po około 15 minutach, nieco zakłopotani, stwierdzili, że co prawda nie mają klucza przy sobie, ale zaraz nam go przywiozą. Wskoczyli do jeepa i pojechali kierując sie w górę drogi. Po około 10 minutach z dużą prędkością minęli nas, jadąc z kolei na dół. Podczas mijania jeden z nich gorączkowo pokazywał nam na migi, że zaraz wrócą i że mamy na nich poczekać. Po jekimś czasie rzeczywiście wrócili. Wysiedli z samochodu z szerokimi uśmiechami na twarzach, dzierżąc w rękach ogromny klucz. Upłynęło jeszcze kilkanaście minut nim, posługując się swoimi pięknie wypolerowanymi butami, byli w stanie wymienić nam koło. Nie pozwolili przy tym, abyśmy my cokolwiek im pomogli. Przy miłym pożegnaniu poradzili nam szukać "gummisto" na przedmieściach najbliższego miasteczka.
Podjechaliśmy na najbliższą stację benzynową a tam.... oczywiście przerwa. Obok budynku zobaczyliśmy jednak, że przy pięknym czarnym Fiacie 500 krząta się jakiś człowiek w ubiorze mechanika samochodowego. Podeszliśmy i za pomocą - a jakże - języka migowego udało się nam porozumieć. Człowiek ten był pracownikiem i w czasie przerwy obiadowej zajmował się swoim zabytkowym skarbem. Postanowił jednak od razu (mimo przerwy) zabrać się za naszą oponę. Po 20 minutach wszystko było naprawione, pan z uśmiechem na ustach pożegnał nas, nie chcąc oczywiście niczego za swą przysługę.
Po tym przydługim wstępie przechodzę do rzeczy. Niedziela, południe, wracamy naszym autkiem do Pragi z narciarskiej wycieczki w Sudety. Zima, śnieg z deszczem. W jednej trzeciej drogi - samochód staje. Klops. Otwieram maskę, oglądam, nawet widzę w czym rzecz - ale co mi z tego, gołymi rękami mogę co najwyżej wystukać numer pomocy drogowej. Wtem na przeciwnym pasie zatrzymuje się samochód i wysiada młody facet, pytając, w czym problem. Po zerknięciu pod maskę stwierdza (tym razem już nie w języku migowym), że on to zaraz naprawi, bo jest mechanikiem samochodowym, wraca z Nymburka i akurat ma w samochodzie potrzebne narzędzia. Po 20 minutach samochód jest naprawiony. Za naprawę oczywiście nie bardzo chce coś w zamian. Ach, ci obcokrajowcy :)
Na zakończenie jeszcze tylko o panu mechaniku od wymiany opon (to już w Pradze). Przez godzinę prowadziliśmy miłą pogawędkę o Czechach i Polsce. Pan przekonywał mnie, że Czechy to "spatna kraina", gdzie liczą się tylko pieniądze, a Polska to kraj powszechnej szczęśliwości i szczytnych ideałów. "W jednej rzeczy jesteście jednak niestety zacofani." - powiedział - "Jak w dzisiejszych czasach, a szczególnie ludzie wyksztalceni, mogą nadal być wierzący? Toż to się w głowie nie mieści". No cóż, życzę wszystkim popsutych samochodów ;))